poniedziałek

moje gramolenie się do łódki, jakbym był starym dziadem, którym zapewne już jestem.

Wieś Wigry nad jeziorem o tej nazwie. Na wzniesieniu kościół, którego wieże ujrzeliśmy z daleka, między falami pagórków. Okazało się, że to kościół i klasztor Kamedułów, z 17 wieku. Piękny obiekt zapatrzony w wody jeziora, na półwyspie, który był kiedyś wyspą dopóki nie poprowadzono grobli. W kościele przepiękne rokokowe ramy, też ołtarz niezwykle bogaty, poplątany i złoty, ale obrazy w nich okropne aż zęby bolą. Od razu widać, że współczesne. Stare zniszczone lub zrabowane. Co za upadek sakralnej sztuki w naszych czasach.

Na mijanych wiejskich domach jednak przewaga wizerunków Kosiniaka Kamysza, co rodzi pewne nadzieje.

Sandor Marai ma już osiemdziesiąt lat. I ma już dosyć. Nie wie, że będzie żył jeszcze 9 lat, że umrze po drodze jego syn i żona. Ma w kufrze blisko 40 zeszytów dzienników, jest pewien, że przepadną, że nikt się nimi nie zainteresuje. I był w błędzie. Zdziwił by się, że w roku 2020 nad jeziorem Wigry czyta te dzienniki jakiś Polak.

Moje oko już prawie zdrowe. A było chore przez Maraiego. Czytałem dzienniki i zdjąłem na chwile okulary przerywając lekturę, gdy trafił mnie w oko z wielkim brzękiem owadzi pocisk. Ból i dezorientacja. To był jakiś duży i twardy owad. Pobiegłem słaniając się do łazienki, pewien, że mam go w oku. Ale to było tylko złudzenie. Oko zrobiło się czerwone i bolało. Rankiem nie moglem go otworzyć, było zlepione ropą. Pewnie wywiązało się zapalnie spojówki. Ale jak widać szybko minęło bez lekarstw.
Marai: Statystyka: na naszej planecie w każdej sekundzie rodzi się dziecko. Ta informacja budzi w starcu nagłe, choć przemijające poczucie winy: jak gdyby nietaktownie zbyt długo zabawił gdzieś, gdzie na jego miejsce czeka już ktoś inny.

PODYSKUTUJ: