piątek

jadę na Wojskowe Powązki na pogrzeb Haliny Szpilman, żony „Pianisty”. Prosił mnie o to jej syn Krzysztof, mieszka w Japonii i nie mógł przylecieć. A ja ją trochę znałem. Może więcej niż trochę. Piękna wiosna. W pobliżu cmentarza ruina hotelu Czarny Kot, słynny koszmarek architektoniczny, przeznaczony do rozbiórki. Nie rozumiem czemu tylko częściowo rozebrany. Mimo jego koszmarności trochę mi go żal, wrósł w przycmentarny krajobraz, zawsze go mijałem idąc na grób rodziców i wystąpił w jednym z moich opowiadań. A to też tworzy pewnego rodzaju więź.
Na cmentarzu raczej pusto, tylko 30 osób może być na pogrzebie, warta przy grobie Kornela Morawieckiego, zmarłego kilka miesięcy temu, ojciec „Pinokia „premiera, jakby to był grób męża stanu, a to grób głupka, który, to prawda, był dzielnym opozycjonistą, walczył o wolność, by po 89 roku popierać tych, którzy nam chcą ją zabrać. Kaplica pusta, wokół też pustawo a za chwilę powinna być uroczystość. Wypełniają mnie złe przeczucia. Dzwonię do Adasia Sandauera, pogrzeb jest w piątek, ale za tydzień. Ciągle śnię takie sytuacje. Nie przypadkiem.

Gdy tak czekałem na próżno, minął mnie mały kondukcikpogrzebowy, chowany był mecenas Hambura, prawnik pisowskich rodzin smoleńskich, myślę co się stało z jego okularami, nosił zawsze takie osobliwe. Te małe pogrzeby, teraz z konieczności, o ileż bardziej ludzkie do tłumnych. Tłum zadeptuje zmarłego. I przestaje być on najważniejszy.

Wracam przez centrum Warszawy, celowo jadę gdzie las wieżowców, a nowe rosną, ten podniosły krajobraz porusza.

Dwa duże sklepy po drodze, jeden sportowy, kupuję piłki do tenisa, bo nam się wytarły i piłeczki do ping ponga, okazuje się, że są też pomarańczowe. Dobry pomysł, bo takie łatwiej znaleźć w trawie.

Ewa sadzi kalinę, jak wysoka urośnie? Jedno pewne, mnie przeżyje. Franio jeździ na rowerze wokół naszej sosny, a sosna już całkiem wysoka i gruba, gdy kupiliśmy tą działkę dwananście lat temu, była małym dzieckiem, które samo się wysiało wśród morza chwastów. Uznałem, że to znak i nie można zabierać temu drzewku życia. A ja siedzę na tarasie i czytam książkę Łukasza Nicpana. Jak mistrzowsko z każdej chwili wyciska sok i poezję. Słońce, nie chłodno nie gorąco, rześko. Nasze kwiaty płoną i zaczynają szaleć bzy, ich zapach przybywa falami z zgodnie z podmuchami wiatru. I to właśnie jest szczęście. Innego nie będzie.

PODYSKUTUJ: