sobota

Urodziny Ewy, ma już niemało lat, a poznałem ją gdy miała lat 25. A przecież to było jeśli nie wczoraj, to przedwczoraj.

Prawdziwa biała zima za oknem.

A noc była okropna Koszmarny sen. Jak zawsze scenariusz zagubienia. Pamiętam każdy szczegół. Jestem na Cyprze, w jakimś dziwnym hoteliku, dzielę pokój z dwiema nieznanymi osobami. Wychodzę zwiedzać miasto. Gubię się i nagle sobie uświadamiam, że nie znam nazwy hotelu ani ulic, na której on jest. Błądzę po mieście, sięgam po telefon, może Ewa wie w jakim hotelu się zatrzymałem. Telefon zepsuty, podbiegł czerwienią jak krwią. Budzę się z ulgą i zaraz zasypiam i śpię haniebnie długo.

Od jakiegoś czasu nie czytam powieści, nie mogę. A przecież sam je piszę, więc to podejrzane. Ale teraz jak wielki monstrualny wieloryb wessało mnie „W poszukiwaniu utraconego czasu” Prousta. Musiałem to kiedyś czytać na studiach. Ale na pewno nie wyszedłem poza tom pierwszy. A tom pierwszy nosi tytuł, „W stronę Swanna”. Jestem tu w doborowym towarzystwie, tych którzy nie mogli, bardziej niż ja znakomitych czytelników. Czasami to znani pisarze. Ale ciekawe, że ci wszyscy, którzy nie mogą czytać Prousta, jednak przyznają, że jest genialny. Genialny ale nieznośny. A przecież to zawsze jakiś wstyd, że nie czytało się całego Prousta. Jego zdania potwory, ciągną się bez końca. Czas w tej powieści płynie niezwykle wolno, a dzisiaj przecież czas przyspieszył. Będę czytał lekko i przyjemnie niezwykłą książkę „Pan Proust” , spisane wspomnienie gospodyni Prousta, Celeste Albaret. Z tej właśnie okazji, nie bez obaw, po pół wieku, wracam do ” W stronę Swanna”. I niespodziewanie pochłania mnie ta lektura. Jest jak narkotyk, na starość chyba dojrzałem do Prousta. Ale jestem prawie pewien, że znowu nie wyjdę poza pierwszy tom. Nie mam czasu na tak wolno płynący czas. Ta proza rozświetlana co chwila takimi błyskami: „Z każdym razem, kiedy widziała czyjąś wyższość – choćby najmniejszą – której nie posiadała, wmawiała w siebie, że to nie jest wyższość, ale upośledzenie i żałowała tej osoby, aby jej nie musieć zazdrościć.”

W indyjskiej restauracji Curry Corner, więc nie w tej co zwykle. Też blisko, przy trakcie Brzeskim. Dziesięć minut samochodem. Pawilon od tyłu przypomina trochę garaż. Ale w środku ładnie i przyjemnie. I bardzo smacznie. Porcje tak duże, że jemy tylko połowę, z reszty będzie jutro obiad.

W domu słodycze a potem rozpalam ogień w kominku. Siedzimy przy nim we czwórkę. Płomienie kołyszą się, jak żywe. Dawno nie byłem w tak dobrym, w tak serdecznym nastroju. Antoś daje mamie prezent, sam go kupił i trzymał to w tajemnicy.

PODYSKUTUJ: