dzwonie do pani profesor, ze jest kiepsko. Jutro rozejerzy sie po oddziale. Wraca wiec idea elektrowstrzasow. Nie chce isc na oddzial, nie chce dreczyc sie w domu. Elektrowstrzasy nie sa gwarancja, sa szansa. Jak zawioda, nie zostanie mi juz nic.
Nic nie moge robic, moim glownym zajeciem jest zamartwianie sie. Probuje spac….ale to sa tylko chwilowe ucieczki i powroty. Gdbym mial mozliwosc, latwego odejsca, odszedl bym bez wahania…
Telefon ze Zwierciadla, Zosia bardzo chwali moj tekst biograficzny o Broniewskim dla pisma. Ilez ja go pisalem, to byla chwilami meka. Nauczycielka w sprawie spotkania w szkole z dziecmi w piatek. A ja nie wiem co bedzie ze mna w tym tygodniu, kiedy przyjma mnie do szpitala, jak z przepsutkami i czy bede mial sile prowadzic spotkania……caly ten tydzien pelen spotkan, a ja półmwartwy..
Kolejny koszmarny dzien sie konczy……kilka zdan napisalem, podsypialem, uciekalem od bolu duszy. Teraz staram sie byc troche dziećmi, są szczęśliwe, jak to dobrze, ze nie wiedza jak sie mecze. Patrze w lustro, mam zla , udreczona twarz. Coraz mniej we mnie wiary w te elektrowstrzasy, ale musze dac sobie jeszcze ta szanse. Jesli sie nie uda, to cala sztuka elegancko odejsc. Okazuje sie, ze to wcale nie jest takie latwe.
W pisaniu o Iwickiej doszedlem do roku 1956. I jest bieda jak o tym pisac, skoro to wszystko jest w dzienniku ojca. Ile cytowac, ile opowiadać. Co zrobic by zachowac styl opowiadania, ktory jest w calej ksiazce. Przerasta mnie, może tez dlatego że sie źle czuje. To pisanie, ktore powinno mi sprawiac ulge, staje sie tez udręką i mam poczucie porażki.