w kawiarni z kolegą lekarzem, zaniepokoił się i noszę teraz jego niepokój w sobie, ropniem, torbielą, jaka mi się zrobiła na węźle chłonnym. Może to nic nie być a może być coś niedobrego. W poniedziałek jadę do chirurga. Ileż to strasznych możliwości w nas drzemie. Łatwo zagrania mnie niepokój, poruszam się cały czas po cienkiej czerwonej linii.
Marcyś, syn Pawełka, był u nas przez dwa dni, nocował. Wyjątkowo fajny i mądry chłopczyk. Jest chemia między nim a moimi synkami. Wieczorem przyjechał po niego Paweł, już niemal zupełnie zgięty wpół, Parkinson. Bardzo się o niego martwię. Zdaje mi się, że tyle nieszczęść wokół, że nie ma już miejsce na moje, ale to oczywiście złudzenie. Nie boję się śmierci, ale umieranie bardzo mi się nie podoba.
Marcyś spał w pokoju obok, było pierwsza, druga w nocy, obudziły mnie nagle jego słowa, jakby z kimś niezwykle energicznie rozmawiał. Pobiegłem do niego, w pokoju paliło się boczne światło, poprosił o to, siedział rozgorączkowany na łóżku. Spytałem czy cos mu się śniło, czy chce abym z nim trochę pobył? Odparł że wszystko jest ok i przytulił się do swojej przytulanki i do poduszki. I całym sobą odczułem kruchość dziecka, kruchość człowieka wobec wszechświata. Pytany o to zdarzenie nazajutrz, niczego nie pamiętał.