piszę wiersze w przesmykach czasu, coraz mniej tych przesmyków…czasami pretekstem jest stara fotografia, czasami wołani dzieci na obiad. Ślubna fotografia Moja babcia i mój dziadek Na ślubnej fotografii On w mundurze z virtuti I z krzyżami walecznych Ona trzyma ślubny bukiet To wszystko skończy się tragicznie On zginie na przedpolach Warszawy Ona polegnie na trzustkę Ale to też było konieczne Abym mógł napisać te słowa Na plecach odchodzącej chwili I poklepać ją w ramię na pożegnanie Wołanie Słyszę jak ktoś otwiera okno Stoją w nim moi rodzice Mama woła mnie na obiad Nigdy nie chciałem wracać z podwórka Ale teraz biegnę po schodach Jak szalony Chociaż wiem Ich popioły przesypują się W klepsydrze Drzwi otwierają się same W zlewie niepozmywane naczynia Na stole paruje zupa ogórkowa Łyżki niecierpliwie czekają Staję w oknie i widzę jak moje dzieci Bawią się na podwórku Wychylam się I wołam je na obiad
środa
PODYSKUTUJ: