wczoraj Monika z Malty, cały dzień u nas. Z dwójką dzieci w wieku naszych. Poznaliśmy ją w szkole rodzenia. Nic dziwnego, że Jeremi niemal dokładny rówieśnik Antosia. Jeremi trochę mówi po Polski, Olivier już nie. To reguła, że pierwsze dziecko emigrantów dobrze lub trochę mówi w ojczystym języku, drugie już nie. Nie był to dla mnie łatwy dzień, miałem mały dołek, wtedy ludzie mnie męczą. Wtedy najlepiej się czuję sam na sam z ekranem komputera. Dzieci dużo grały w ping ponga, znają się z różnych lat, dwa razy byliśmy u nich na Malcie. I Monika nocowała u nas dwukrotnie.
Dziennikarka z publicznego radia, tego kanału nie bojkotuję, ale mówiła, że były wątpliwości, czy można ze mną rozmawiać. Szef podjął decyzję, że można. Wróciła komuna pełną gębą, a właściwie mordą. Rozmowa wokół mojej książki o Anne Walentynowicz, opublikowałem ją najpierw w podziemiu, w 85 roku. Wznowiono ją kilka lat temu. Była w swojej prostocie jakoś niezwykła, ktoś z głębin ludu, wszystko co opowiadała układało się jakby w przypowieść biblijną. Była dobra, ale też zapiekła. Po 89 roku pogubiła się w nowej rzeczywsitości, poszło jej to w spiskowe myślenie. Dzisiaj PiS próbuje budować jej mit i legendę, by przysłonić Wałęsę. Fundament na legendę jest słabiutki, chociaż dodałem do niego kilka cegieł.
Z Franiem umyć samochód, cieszę się jego radością gdy spryskuje wóz pistoletem wodnym. Potem do Ferrio, oddaję pasek, który ledwie się styka końcówkami na moim brzuchu, funduję lody Franiowi w tajemnicy przed bratem. Gadamy. Patrzę jak je, kochany śliczny chłopczyk.