Wczoraj wieczorem: Franio zrobił mi masaż swoimi łapkami. Chciał 3,30 za dziesięć minut, sam mu podwyższyłem do pięciu złotych. Masaż w sumie trwał 20 min. Więc zarobił aż 10 zł. Powiedział, że przeznaczy je na colę, gdy będzie się bawił z przyjaciółmi na placu zabaw w pobliżu sklepu. (mama zabrania mu ją pić, ja jestem jak zwykle tolerancyjny i nie bawię się w zdrowe niezdrowe.) Potem dzwoni Andrzej Titkow. Pokazuje w Lublinie swój żydowski film. Zniesmaczony reakcją publiczności. Kłębek nieszczęść. Za niedoszła wyprawę do mnie miesiąc temu zapłacił 3 tysiące, a tonie w długach, gdy wyruszył do mnie miał wypadek , niemal zabił motocyklistę.
Telefon o 8.30, mówię halo wypluwając z trudem sen. Informatyk. Umawiam się, a jestem nieszczęśliwy, poharatany przez niewyspanie, a zasnąć ponownie nie potrafię. I cały dzień taki, podminowany. Wszystko mnie irytuje, wszystko wydaje się trudne. Uciekam w oglądnie olimpiady.
Odwożę dzieci do kina, wrócą autobusem. Przynajmniej oni są szczęśliwi. Franio mi się zwierzył, że po filmie poszli potajemnie do McDonalda , na colę i hamburgera.
Na poczcie. Myję samochód. W aptece nie mogę sobie przypomnieć swojego peselu. Kiepsko ze mną, w głowie mam sieczkę Oddaję książki w bibliotece, okazuje się, że mają moją „Arytmię i kwarantannę” i jest właśnie czytana. Jakby ktoś mnie pogłaskał.
Informatyk bierze stary komputer, do niedawna mój główny, coś wyczyściło mi wszystkie niemal pliki na dysku, setki tekstów, katorga ostatnich ośmiu bodaj lat. Tyle miesięcy w pocie i znoju nawlekania liter na zdania. Na szczęście kilka ważnych plików zapisałem na pendrivie. Mówi, że jest szansa by wszystko odzyskać.
Kończy się ten poharatany dzień. Niczego nie przeczytałem, niczego nie napisałem, A jutro jedziemy nad morze.