czwartek

Znajduję stary zbiór wierszy Leopolda Staffa, był w bibliotece ojca. Ojciec go znał, nawet się z nim przyjaźnił, odwiedził go w 1955 roku, tuż przed śmiercią. Opisał to w swoim dzienniku. Staff bał się wychodzić z domu, odwiedzać ludzi, by nie sprawić komuś kłopotu, nie umrzeć. Ojciec cenił bardzo jego poezje, pisał o niej. A ja nie ceniłem tego poety, może kilka jego późnych wierzy krótkich i bez rymu. W tym zbiorze wierzy nagle znajduję włos ojca, częściowo już siwy, częściowo, więc więc musiał być młodszy ode mnie teraz.Pochylamy się więc obaj nad jakimś wierszem, będąc po obu stronach otchłani czasu. Czytam, tak większość wierszy zbyt banalnych, za mało gęstych, ale trafiam na utwór „Pierwsza przechadzka. I uwodzi mnie, przepiękny, pisany tuż po wojnie:

Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.
Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu,
Lecz wiatr już o tym szepcze po ogrodach.

Nie patrz na smutnych tych ruin zwaliska.
Nie płacz. Co prawda, łzy to rzecz niewieścia.
Widzisz: żyjemy, choć śmierć była bliska.
Wyjdźmy z tych pustych ulic na przedmieścia.

Mińmy bezludne tramwajów przystanki…
Nędzna kobieta u bramy wyłomu
Sprzedaje chude, blade obwarzanki…
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu.

Wystawy puste i zamknięte sklepy.
Życie się skryło chyba w antypodach.
Z pudłem grzebyków stoi biedak ślepy…
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.

Ty drżysz, od chłodu. Więc otul się szalem.
Bez nóg, bez ramion, w brunatnej opończy
Młodzi kalecy siedzą przed szpitalem.
Widzisz: już pole. Tu miasto się kończy.

Zwalone leżą dokoła parkany,
Dziecko się bawi gruzem na chodniku,
Kobieta pierze w podwórku łachmany
I kogut zapiał krzykliwie w kurniku.

Kot się pod murem przeciąga leniwo,
Na rogu człowiek rozmawia z człowiekiem…
Znowu w sklepiku zjawi się pieczywo
I znów zabrzęczą rano bańki z mlekiem.

Przejdą dni ciężkie klęski i rozgromu
I zapomnimy o ranach i szkodach…
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.

Martwa pogoda, 1946

Siedzę na tarasie czytam dziennik Maraiego, jest w moim wieku, a czuje się już stary i chory, nie wie, że będzie żył lat 89, przeżyje syna i żonę, a w puencie strzeli sobie w głowę z pistoletu. Gdybym stał wtedy obok niego, nie powstrzymał bym go, to był dobry pomysł. Pastelowy zmierzch wyciska z ogrodu wszystkie możliwe wonie, notują swoją myśl: coraz więcej we mnie przeszłości, coraz mniej przyszłości. W przeszłości zdumiewa mnie to, że jest tak niedawno, na wyciągniecie ręki, a tak jest niedostępna, i tak potłuczona, pył i małe fragmenty.

PODYSKUTUJ: