wczoraj dzień przespany, jak zwykle po podróży padają mi akumulatory.
Telefon z otwockiego szpitala, 17 we wtorek mam się w nim stawić na operację. Mieszane uczucia, cieszę się, że mam termin, który dla mnie bardzo dogodny, ale trudno się cieszyć na sam zabieg, i na szpital, którego nie znoszę, chociaż ten porządny.
Wysłałem tekst do „Przeglądu”, więc z dziennym opóźnieniem, co wcześniej uzgodniłem z redakcją. Zmieścił się obrazek z Cieszyna.
Zostało mi mało czasu by przed wtorkiem wysłać dwa felietony, do „Przeglądu” i do „Zwierciadła” . Ale przed południem na fali lepszego nastroju podciągnąłem oba na tyle, że już wiem, że zdążę.
Trudno mi jednak po tej podróży wrócić do pisania opowiadań, jakbym wypadł z toru.
Oglądałem udany mecz Igi Świątek i obrady Sejmu, też właściwie miłe, bo złorzeczący pisowcy już nic nie mogą, tylko złorzeczyć.
Odpowiedziałem na kilka pytań redaktora mojego „Alfabetu” i ten wysłał go dzisiaj do wydawnictwa. Dostanę jeszcze korektę, więc drzwi nie są zupełnie zamknięte. A praca nad fotografiami nieco później, to będzie osobna wkładka.
Mój 13 letni synek Franio, przypadkiem odkrył w Internecie , że dzisiaj jest rocznica śmierci mojego ojca, czy to możliwe, że 41? A przecież dla mnie odszedł wczoraj. Oto cztery jego wiersze, każdy jakby z innego świata
Szklanka
Piliśmy z jednej szklanki wodę,
Co była w ręku moim cała,
Dłoń moja twoją dłoń spotkała,
I nie wiem, czy krawędzi szkła,
Czy dłoni mojej, gdy zadrżała,
Dotknęły wargi twe, co wodę
Musnęły tylko mimochodem,
Aby się na krawędzi szkła
Spotkać z moimi, które chłodem
Przejęła przezroczystość szkła.
Do dziecka
Wszystko najlepsze w człowieku,
W tysiącu mężczyzn i kobiet,
W oczach, we włosach, w uśmiechu –
Jest w tobie.
Wszystkie najczulsze wyrazy,
Wiosna na ziemi i niebie,
Morza i gór krajobrazy
Dla ciebie.
Ty masz niespełna trzy lata
I tysiąc lat masz i więcej.
Początkiem i końcem świata
Twe serce.
Ty jesteś jabłkiem i drzewem,
Obłokiem, gwiazdą, rozumem.
Przez ciebie to, czego nie wiem,
Już umiem.
Buciczki
Stoją pomięte, zmarszczone,
Połatane buciczki chłopczyka.
Kiedyś były całe i czerwone,
Dziś – prawy skrzelami oddycha,
A lewy – jak zwiędły liść klonu,
Przez wiatr i słotę rozpruty;
Stoją starte, pogięte
Siedmiomilowe buty
Czteroletniego chłopczyka.
A w nich ścieżki obiegnięte,
Gliniasta ziemia,
Droga w czerwonych głogach,
Nabazgrany zawzięcie poemat,
Godny buciorów van Gogha.
Wdowa
Przyszła – wdowa po przyjacielu, co przed laty –
To wszystko już powoli staje się legendą
Obojętną na nasze łzy – zabity został
W Oświęcimiu. Siedziała rozparta jak kwoka,
Żałobna, choć już strojna w nowe barwy świata,
I przyjaźnie patrzyła spod długich rzęs na mnie.
Lecz ja wiedziałem – na dnie jej spojrzenia
Czaił się ciemny wyrzut, skarga na zbyt jawną
Niesprawiedliwość, że ja żyję, gdy on umarł.
Czułem to – i oparty o framugę okna
Ukradkiem patrząc w sad pełen słodkiego cienia
Miałem w sobie występną radość z ocalenia.
I tak milczeliśmy naprzeciw siebie, obcy
I bliscy sobie i gotowi w każdej chwili
Zerwać się stąd na krzyk jego ostatniej nocy.