wczoraj chwile grozy, ucieleśnił się sen, który co noc prawie śnie. O zagubieniu. Odwieść miałem pana Tomka do przystanku, mały Citroen szczęśliwe zapalił , ale szyby miał zamarznięte . Wałczyłem z nimi przez kwadrans. Efekt nie był za wielki. A Tomkowi uciekał autobus. Więc pojechaliśmy. Co za idiotyzm, prawie nic nie widziałem. Wracając wjechałem w moją uliczkę. Próbuję pilotem otworzyć bramę. Nie działa, prawie nic nie widzę. Wychodzę z samochodu, to nie moja brama, nie mój dom, nie moja uliczka. Musiałem wjechać bliżej lub dalej. Zawsze byłem kiepski w cofaniu się, co mówić, kiedy prawie nic nie widać. Cofam się jak żółw, dzikie psy za ogrodzeniem szaleją i marzą o tym by rzucić mi się do gardła. Poczucie zagubienia, pułapki. Ale jakoś dojechałem do domu, bez stłuczki .
Mróz aż trzaska tzraska wszystko co może trzaskać. Pisze grzejąc sobie dłonie nad świeczkami, które płoną obok mego komputera