wczoraj powrót, czułe pożegnania, tacy mili są nasi gospodarze, od tylu lat się znamy, córka Monika, od której wynajęliśmy domek, gromadka dzieci zaprzyjaźnionych z naszymi. Potem we włoskiej restauracji w pobliżu, ona tak trochę nigdzie a bardzo włoska, nie tylko włoski właściciel, ale też wystrój i dobre jedzenie. Potem do mleczarni na zakupy, już w innej wsi. Na autostradzie za Trójmiastem korek, pewnie wypadek, więc odbijamy w bok i do Warszawy szosą nr 10. Dłużej, ale ciekawiej. Dom cały, tylko opleciony winem, trochę kwiatów umarło z pragnienia.
Henio Wujec nie żyje, tyle mam z nim wspomnień, jeszcze od lat 70. Człowiek niezwykły, z wiejskiej rodziny. dobry i niezwykle solidny I nic się nie zmienił przez tyle lat. Mieszkaliśmy kiedyś blisko siebie. Koniec lat 70, tęgi mróz, wbiega do naszego mieszkania, zadyszany, gubiąc ubecki „ogon”. Rok 1990, jadę z nim i z jego żona Ludką, do Uppsali swoim służbowym samochodem. Po roku 2000, przypadek, że jedziemy w jednym przedziale sypialnym do Kolonii. Takie okruszki wspomnień.
I druga śmierć, w tym samym dniu, nie równoległa bo z innych zasobów emocji i pamięci, nie żyje Ewa Demarczyk. Jej piosenki, ich jesienny nastrój, lśnienie jej głosu, to tło mojej młodości, to lata 60. Więc z jej śmiercią umiera kawałek mojej przeszłości. Śpiewała krotko, od kilkudziesięciu lat milczała, nie spotykała się z ludźmi, zaszyła się w sobie. Miałem chyba 17 lat, może 16, gdy byłem z rodzicami w Sopocie, w domu Zaiksu, gdzie było wielu kompozytorów i autorów tekstów piosenek, ktoś podarował mi bilet na festiwal sopocki, i tam wysłuchałem jej na żywo . Śpiewała na tym festiwalu też Anna German, ale śpiewała też w domu Zaiksu, jakaś próba, aż trzęsły się szyby. Kiedy inne piosenkarki śpiewają piosenki Ewy Demarczyk, zęby mnie bolą