wczoraj;
u Krzysztofa Zanussiego, dom na pograniczy puszczy Kampinoskiej, wielki leśny ogród, zmierzch, wnętrza tego obszernego domu, pełnego tajemnych zaułków pogrążone w półmroku. Jest wśród gości jeszcze prof. Jerzy Bralczyk. W domowym kinie oglądamy ostatni film reżysera „Liczba doskonała”. Wcześniej powitanie z żoną, która już nie może chodzić, więc leż w bielej pościeli, w półmroku , podaje zwiniętą dłoń, to wszystko pachnie jakąś sztuką Czechowa. Potem kolacja przy obszernym okrągłym stole, w wielkiej oranżerii, gdzie sufit liczy wiele metrów od drewnianej podłogi i są nawet kolumny, dowiaduję się potem potajemnie, że z papieru, wszędzie pną się rośliny, niektóre już wiekowe. Rozmawiamy o życiu i śmierci, o sensie i bezsensie istnienia, o tym też jest ten film. Miałem mieszane uczucia, zdawał mi się za bardzo ilustracyjny. Ale z filmami tak bywa, niektóre bardzo się podobają, po czym po kilku dniach więdną, z tym filmem jest inaczej, krzepnie w pamięci. Dla mnie film uzyskał nagle drugie przejmujące dno. Mało znany, młody aktor, która grał obok Andrzeja Seweryna, to Jan Marczewski, zdawała mi się znajoma jego ładna, delikatna twarz. Potem z rozmowy dowiaduję się, że to syn Doroty, jakże podobny do mamy, zmarłej niedawno, tak mi bliskiej wiele lat temu. I myśl, że gdybym nie podjął wtedy pewnej decyzji, nie byłoby go na świecie . Milion zbiegów okoliczności pracuje na każde zdarzenie, o tym też rozmawialiśmy Film nie został zakwalifikowany na festiwal w Gdyni, reżyser mówi o tym bólem, przeżył traumę, prezentuje go znajomym, by pokazać jak został skrzywdzony. Dostał potężnego kopniaka w puencie swego życia. Był mitem mego pokolenia a od roku 2000 cisza lub pisze się o nim bez entuzjazmu. Ma 85 lat, jest w genialnej formie intelektualnej, głos nie zmieniony i nadal bardzo podobny do siebie. Prof. Jerzy Bralczyk, jowialny, z siwą bodą, jak zawsze w rozmowie genialnie obnaża korzenie i brodę słów. To jest polska elita a nie Kaczyński, Błaszczaki i Mejzy.
/
odwozimy Bralczyka do śródmieścia, okazuje się, że czyta moje felietony w Przeglądzie. Jak więc teraz opisać ten niezwykły wieczór w tygodniku.
Zanussi przesyła smsa, że mu się podobają moje wiersze, dałem mu tomik, że mu bliskie. Dzwonię z podziękowaniem za wieczór.
Moje uzależnienie od leków, brakuje mi jednego, lęk że jak nie wezmę, mój organizm się zbuntuje, więc do mojej internistki, wciskam się między pacjentami a ona w stresie bo się nie wyrabia. Małe poczucie odtrącenia, ale obiecała, że jutro wyśle kod.
W Lidlu przy kasie spotykam Krzysia, dawno nie widzianego, rozpromienia się i przytula mnie serdecznie. Właściwie nie rozumiem czemu się nie spotykamy, lubiąc się przecież i nie mieszkając daleko od siebie. Obiecuję, że po Bielsku zadzwonię do niego, ale wcale nie jestem tego pewien.
Przepisuję na komputerze ostanie wiersze z zeszytu. Niektóre chyba niezłe, ale zbyt jeszcze ciepłe by mieć pewność.
Mrówki
Tyle było między nami
A teraz
Niczego nie ma między nami
Uprzątnięto gruzy
Po naszej Kartaginie
Nagim klepiskiem
Idą mrówki
Jak legion rzymski
Błyszczą w słońcu
Ich hełmy i tarcze
Za krzakiem
Nic nie układa się
Tak wdzięcznie
Jak cienkie sukienki
Na nogach szczupłych dziewcząt
Kiedy są w ruchu
I te pośladki
Jak dwa psy
Na krótkiej smyczy
I pachnący wiosną wiatr
Które rozwiewa im włosy
Podglądam je stary dziad
Przyczajony
Za płonącym krzakiem