ekipa z pobliskiej biblioteki po książki. Mają duży samochód combi, ale to i tak kilka kursów. Czy panu nie żal tych książek, pyta bibliotekarka. Nic a nic. Czuję ulgę. Coraz trudniej było dojść do mojej pracowni, przez góry tych książek. A przecież niektóre z nich, przez pół wieku patrzyły na gabinet mojego ojca.
Spałem dwie godziny w południe, chociaż już schodzę z niektórych leków, które dają senność. Luksus świata snów i że nie budzę się w obozie zagłady, jak to było w epoce depresji. Teraz jest tylko łagodna melancholia. Ale tak, jest we mnie obawa, by to się nie obsunęło w mrok.
Wcześniej muszę wysłać nowy felieton, wcześniej z powodu świąt, więc już coś skubię. Niechęć by pisać o polityce, by w ogóle się nią zajmować. Ale to niemoralne, to jak uciekać z miejsca wypadku.
Korytarz już wolny od książek. Jaki luksus. Sam w domu. Ewa odwiozła Antosia do cioci na weekend i wzięła ze sobą Frania. Spałem tylko raz w ciągu dnia, mały postęp. Walczę z oporem wewnętrznym by pisać o Iwickiej. Teraz lata 1949, 1950, 1951.Trudność to plątanina wątków.