znowu rano to wygrzebywanie się z siebie. Poprawiam „Opiłki i okruszki” a może „Pyłki i okruszki”? W opiłku jest co bardzo niemiłego, jak w drzazdze.
Ewa krząta się wokół ojca, jest ledwie, ledwie, dializowany, stracił prawie słuch, traci wzrok. Bardzo tu pracowita i przejęta, irytuje mnie, że nie ma czasu na dom, a toniemy w bałaganie, ale z drugiej strony cieszę się, że jest dobrą córką. W końcu choroby bliskich to dla nas egzamin z moralności.
Pisze do mnie Krzyś, jakoś tak nagle, to wołanie o pomoc. Przyjeżdża. Idziemy na spacer. Najpierw las, potem Helenów. Czuje się się osaczony w pułapce długów, przestał wierzyć w siebie jako w artystę. Mówię mu: jesteś jak imperium, które utraciło moc i nie może już dźwigać swoich kolonii. Pozbyj się ich. ( dwa domy itp) Odzyskasz siłę. Zachwiał się, tak! A w Helenowie konie, owce, białe kangury i gęsi, które awanturują się na nasz widok. Dobrze mi z nim i serdecznie.