dzień przespany, znak depresji, ale nie ciężkiej, umiarkowanej. Jeszcze cięższa ostatnia noc i jej sny, zupełnie upiorne. Coś w tym snie bardzo złego stało się Franiowi, ale był wtedy małym chłopczykiem, ciągle w tym śnie płakałem. I z płaczem się obudziłem. Dlaczego ja muszę się męczyć nawet w snach.
Nie byłem nawet przed południem w stanie obejrzeć do końca meczu finałowego Sinner – Miedwiediew, a szkoda, bo teraz wiem, że jego końcówka była niezwykła. Ale o 16 obudziłem się, i usiadłem do komputera, mam już niemal gotowy felieton do „Przeglądu”, a bałem się, że go nie napiszę, i zrobiłem korektę tomiku „Epoka wymierania” i wysłałem ją redaktorowi.
W piątek przyszedł wybór wierszy Ojca, przełożonych na ukraiński. To zdumiewające, że w stanie wojny mają siły na takie przedsięwzięcia.
Zbliża się północ. Mam nadzieję na dobre sny, i że obudzę się bez depresji. Liczę też na telefon ze szpitala, kiedy operacja biodra. Przed południem ta operacja jawiła mi się, jako jakiś koszmar. Teraz to tylko próba generalna przed końcem świata. Bo wielki świat przecież kiedyś się skończy, co wtedy stanie się z muzeami, z obrazami Leonarda i Van Gogha? A na razie kończą się nasze małe światy.
Nie mam żądnej ksiązki do czytania, co mi dolega, więc czytam coś po angielski dla ćwiczenia języka.