rano już żegnałem się ze wszystkimi i ze wszystkim. Ale jeszcze jestem. Stan nie-do-zniesienia.
żona słusznie uważa, że nadaję się bardziej do szpitala, a nie do telewizji, ale zmierzę się dzisiaj ze Superstacją. To sport ekstremalny.
Telefony z Luksemburga, tam w marcu umówione spotkania, ale to wszystko wydaje mi się zupełnie nierealne. I boli. Męczy mnie nawet rozmowa przez telefon.
Po południu udało mi się uciec w sen, w raj snu, budzi mnie telefon, firma brokerska.
Siedzę przy komputerze w kapturze, jak kat samego siebie.
Większość stanów duszy jest niedopisania. Ten jednak szczególnie.
Nie patrzyłem w kamerę ani na Kubę, to był znak depresji. W depresji nie ma się siły ani śmiałości patrzeć w oczy. Ale ukryty magazyn w mózgu, pozwolił mi mówić dosyć sprawnie. Ale to nie oddaje stanu rzeczy. W południe wykończyła mnie zwykła rozmowa telefoniczna, a głos miałem zupełnie matowy.
Wiem, że szanse, że jutro poczuję się lepiej są minimalne, tak to czuję, to nie jest nadzieja, to jej marny cień. A jednak przytulę się do niego zasypiając.