trochę porządkuję książki, trochę bo od razu boli mnie głowa. Wyciągam je z różnych kątów, czasami w pajęczynach, trafiają się z dedykacjami dla rodziców, choćby Andrzejewskiego, Dygata…a to proza Brunona Schulza, wydana w 64 roku, w twardej okładce, oprawiona w płótno, poplamiona, książka która wiele przeszła. Nie czytam, podczytuję, głównie listy, czasami jakieś krótkie opowiadanie. Nagle znajduję miedzy cienkimi, pociemniałymi od upływu czasu kartkami, włos, trochę ciemny, a trochę siwy. Na pewno ojca. I nagle to czytanie książki po nim, nabiera nowego wymiaru, głębi, która ma jednak coś wspólnego z otchłanią.
Ustawanie i dekorowanie choinki, oczywiście musiała być do sufitu. Ale nie ma już klejenia łańuchów, jak za dawnych czasów, a dzieci to pomagają ją ubierać, to zanurzają się w tabletach.