Wczoraj w redakcji, ważne sprawy dotyczące pracy i emerytury, bardzo szczęśliwa rozmowa z szefową firmy, Wiolą. Tylu ludzi jest mi życzliwych, doceniam to. Nie mam myślenia, że wszystko mi się należy, raczej, że na wiele rzeczy nie zasłużyłem.
Z Ewą na kolaudacji filmu „Mała zagłada”, w Filmotece Narodowej. Na podstawie świetnej książki Ani Janko, o tym tytule. Reżyserem jest Natalia Koryncka. Nie widziałem jej do roku 89. Jest Ania Janko, Maciek Cisło, Ania Bolecka, też dawno nie widziana reżyserka Ania Ferens. Z każdą z tych osób, tyle wspomnień. Film świetny. Połączenie dokumentu i animacji. O zgładzie wioski w czasie wojny, skąd pochodzi mama Ani, była dzieckiem gdy odbywała się pacyfikacja wsi. Zbijano wszystkich dorosłych , niektóre dzieci oszczędzano. Film o przekazywaniu traumy, jak cienia, przez pokolenia.
Ewa po projekcji zapytała mnie – czy nie rozmazał mi się makijaż?
Dla Natalii w roku 89 pisałem scenariusz, nic nie wyszło z tych planów. Ale miała ona wielki wpływ na mojego życie. Opowiadam jej o tym, bo nie wie. Zaprosiła mnie do siebie na male spotkanie, może to były imieniny. Idąc do niej spotkałem na Marszałkowskiej w pobliżu jej domu, Andersa Budegarda. Szwed, tłumacz Szymborskiej.(potem też moich wierszy) W jakimś odruchu zabrałem go ze sobą do Natalii. Po co przyjechałeś – zapytałem. Pamiętam jak odpowiada, nieco zacinając się. – Trzeba wymienić dyrektora Instytutu Polskiego w Sztokholmie, bo do oficer SB. – ja na to – szukacie daleko, a ten człowiek siedzi obok ciebie – o mi wtedy przyszło do głowy, to zupełnie nie w moim stylu. I zadzwonił do mnie wkrótce Skubiszewski, minister spraw zagranicznych z propozycją . Oczywiście przedtem prof. Marcin Król musiał zachorować na grypę, abym zamiast niego pojechał na małe stypendium do Sztokholmu, gdzie Anders był na liście Szwedów, z którymi miałem się spotkać. Kluczowa więc też byłą osoba, która zaraziła grypą Marcina, tysiące innych osób…często tak myślę od czego kręci mi się w głowie.
Ciągniemy za sobą wielką sieć z milionami zbiegów okoliczności.
Wczoraj w naszym Lidlu spotykam Krysię. Gdyby nie jej telefon do mojej Ewy, gdy na blogu pożegnałem się z życiem, nie pisał bym tych słów. Czas przypadkowych spotkań.W innym sklepie spotykam Wiktora Kulerskiego. Już z laseczką. Mieszka w pobliżu. Znany działacz opozycyjny, potem wiceminister kultury w rządzie Mazowieckiego . Człowiek szlachetny. Z jego bratem , pediatrą siedziałem w jednej celi w Białołęce. Pamiętam, gdy wchodzę do celi, kilku brodaczy, jeden wita się ze mną jako pierwszy, Kulerski. Identyczny jak Wiktor, wiec wpadłem w panikę, że Wiktor wpadał – to brat, tylko brat- śmiali się brodacze.Wiktor był kimś w rodzaju ministra Kultury naszego podziemia. Pytam go o koty, ma ich kilkanaście, mieszkają w małych domkach na dworze. Czasami mam wrażenie, że Wiktor zniechęcił się do ludzi, dlatego wycofał się z aktywności i zajął się kotami. Mówi, że czyta mnie w Przeglądzie. I że jakiś mój wiersz z Białołęki będzie w księdze podziemia solidarnościowego.
Usypianie Frania, co też mu po głowie chodzi, cały miniony dzień we fragmentach mu się rusza w wyobraźni.
Rok 50, Dąbrowska pisze o jakiejś imprezie: ” w towarzystwie Nałkowskiej, czyniącej żałosne, a razem imponujące wrażenie swą miną nie rezygnującą z niczego.”
Świetne. Nałkowska chciała być nadal ” w grze”.