czy to już piątek?
Zostawiam Ewę w łóżku z jej miesięcznym kochankiem, który wydaje dźwięki lubieżne….,na moim zapasowym łóżku leży kilkanaście książek, podczytuję wszystkie na raz, co za perwersja. Są też notatki, zeszyty, pisma – co za luksus mieć swoje łóżko, do którego nie wtrąca się porządna i pedantyczna żona. Na dodatek są w tym łóżku moje wiersze ze wszystkich lat, które wybieram na poniedziałkowy wieczór, tak by opowiedzieć nimi o swoim życiu. Zasypiam w tym szeleszczącym śmietniku, by obudzić się o piątej rano. Antoś płacze. Znowu zły sen. Tulę go i pocieszam, wracam do siebie, po chwili on budzi się znowu…już nie zasnę. Więc siadam do komputera … Antoś do przedszkola…ale dzisiaj taki dzień półpracujący, przedszkole też w połowie. Grupa zielona Antosia została „zlana„ z grupą żółtą. Kiedy biedak zobaczył nieznajome dzieci i przedszkolanki, wpadł w rozpacz. Rozstając się z nim miałem wrażenie, że coś napina się i pęka, to bolało…. Zaczaiłem się na zewnątrz i podglądałem przez okno – nadal rozpaczał. Takie podglądanie jest doświadczeniem traumatycznym, też dlatego, że widzi się też to, co lepiej aby było ukryte. Nie tylko rozpacz swego dziecka, też obojętność, tych którzy zdaje nam się służą mu serdecznością i pomocą. Wracam po kilku minutach i biorę go w ramiona. Nie tylko pamiętam swoją rozpacz, kiedy zostawiano mnie w przedszkolu. Wyżłobiła we mnie głębokie koleiny. Nic dobrego teraz nimi nie jeździ. A więc z konieczności biorę go ze sobą na tenisa. Wytrzymuje dzielnie godzinę siedząc na białym krzesełku, tylko pod koniec coś śpiewa, co wprawia w konsternację mojego partnera. Na początku nie wiedział, co to jest. Potem jedziemy po becikowe ( już sama ta nazwa, jest udupiająca na amen.) W metalowej budzie kilka osób, co okazuje się jest wyrokiem półtoragodzinnym. A i tak niczego nie załatwiliśmy. Biurokracja nam ciągle rośnie, sztywnieje i tężeje, niesamowite. Przy Antosiu cztery lata temu było to proste, teraz robi się skomplikowane, są nowe papiery i pieczątki. Ten stukot pieczątki słyszę przez półtorej godziny. Sięga czasów carskiej biurokracji. Słodki dźwięk, znak że papiery posuwają się do przodu, stonoga papierów. A we mnie, jak zawsze kiedy znowu czuję zapach Polski Ludowej, wstępuje diabeł: robię się arogancki, chamski, nawet skłonny do rękoczynów. Mikołaj Górecki, jego też już nie ma. Pamiętam jak wiozłem go samochodem ze Sztokholmu na lotnisko Arlanda, był rok 1993. Kochał poezję, zbierał tomiki wierszy z dedykacjami.